Mamy przyjemność przedstawić relację ze spotkania byłych nauczycieli z Pomorska. Relacja ta jest przeplataną wspomnieniami z dzieciństwa i młodości zaprzyjaźnionego z naszą stroną Jana Jarosza urodzonego w Pomorsku.
Kolega Andrzej uparł się, że do Świąt Wielkanocnych musi odwiedzić panią Teresę Kozubal i Irenę Sołtys, byłe nauczycielki szkoły i mieszkanki Pomorska, obie obecnie zamieszkałe w Sulechowie. Wszystko nagraliśmy na sobotę 12 marca 2016 godz. 15, a tu na dzień przed Panie podały nowy czas spotkania – o 4 godziny wcześniej, czyli na 11. Zmuszeni, więc zostaliśmy do przyjazdu na 11 (bez kolegi Andrzeja) – ja i Marysia Żurawik (z domu Zubik), bo pojawiła się niespodziewanie w Zielonej Górze i chwilowo w Sulechowie, odwiedzając swe koleżanki nauczycielki.
Panie w podeszłym wieku – w jakiej formie będą, to wielka niewiadoma, a tutaj pani Kozubal z wielkim humorem podsuwa pod nos rogaliki z różanym dżemem. Kawusia robiona szybko w automacie przez Macieja – młodszego syna państwa Kozubalów.
Roczniki wojenne zjechały w 1951 roku w okolice Gubina. Tam zawarli małżeństwo i po wprowadzeniu w zawód nauczycielski rozpoczęli swoją … drogę życiową. Jako, że podlegali krośnieńskiemu wydziałowi oświaty i za kilka miesięcy ich losy związały się ze starą szkołą w Pomorsku, z perspektywą adaptacji szkoły w opuszczonym pałacu po niemieckim rodzie von Schmettau.
Do starej szkoły poszedłem w 1959 roku, uczyłem się doskonale. Nauczyłem się czytać mając 5 lat. To zasługa ciotki Tekli Jaroszowej, która uczyła mnie liter z gazety „Przyjaciółka”. Geografia to mój „konik”. Miałem kilka atlasów, w tym bardzo przydatny, niemiecki von Diercka. To było piękne dzieciństwo. Przygody Tomka Sowyera nad Odrą. Codziennie płynęło tu 4-5 zestawów statków parowych z przypiętymi na linach barkami. Pamiętam „Śląsk”. „Swarożyc”, „Odra” i kilka innych „okrętów”. 2 sygnały nadawała statkowa syrena wtedy, gdy taki rzeczny zestaw się mijał. 3 gwizdki, gdy doszło do zatrzymania. Pamiętam zwiedzałem te statki – były to „holendry” i „angliki”. Marynarze szli na podryw albo do baru do Rózi na piwo. Czasem sprzedawali węgiel pod osłoną nocy. Jakie to były przygody – statki stały pod parą, więc mogliśmy trąbić syreną i kręcić kołem sterowym. Pewnego razu omal nie odbiłem od brzegu – więc strach przeleciał mi po moich krótkich portkach. Wszystko skończyło się dobrze – trap przytrzymał olbrzymiego „Śląska” przy brzegu. Dwukominowiec stał przy ostrodze dzielnie i nic mu nie groziło a ja przestałem kręcić sterem. Spotkań na statkach i barkach przeżyłem ponad 25, ale beemka to nie to, co klasyczny parowiec. Beemki były małe nie posiadały parowej syreny koła napędowego bocznego jak w statkach na Missisipi.
Kolegą moim był Danek tj. Bogdan Kozubal. Od najmłodszych lat bawiliśmy się w wojsko (tj. harcerstwo) Mieliśmy wojskowe telefony, bazę nad garażem i wiele pomysłów na dobrą zabawę. Pewnego razu wydobyliśmy z Odry starą niemiecką łódkę. Pływaliśmy nią po Odrze i zatokach Starej Odry, czasami wypuszczaliśmy się na główny prąd, Danek parę razy ukradł mamie parę giewontów, które popalaliśmy w WC starej szkoły. Józka Taraskowa (koleżanka z klasy) doniosła – dostaliśmy pasem od kierownika Kozubala. Pewnego razu spaliliśmy po 4 cygaretki „Wisła”. Wymiotowaliśmy pół dnia – zatrucie nie puszczało. W pewnym momencie daliśmy spokój papierosom. W 2 klasie poszliśmy do Komunii Świętej i służyliśmy do mszy u księdza Strokosza. Łacińskiej ministrantury uczyli nas Jasiek Polak i Janusz Posłuszny. Ksiądz Strokosz pochodził ze Śląska i w parafialnych Nietkowicach miał niejakie problemy z proboszczem. Mimo to uważam, że był wspaniałym księdzem. Uczył mnie jeździć rowerem, ale też wprowadzał w nas zasady łacińskiej ministrantury, której nie rozumieliśmy, a niektóre wyrazy wywoływały salwy śmiechu (w tym na mszach świętych). Danek był ministrantem wiele lat i Maciek (jego brat) chyba też. Najciekawsze były Święta Wielkanocne i procesja oraz zapach kadzidła, które używaliśmy na mszy. Mieliśmy dużą satysfakcję, bo służba do mszy była dla nas wyróżnieniem.
Trzy razy do Pomorska przyjeżdżał Gomółka, Cyrankiewicz, Spychalski i pomniejsze władze na manewry wojskowe. To było święto. Saperzy budowali most pontonowy, jechały czołgi, transportery i samochody, leciały samoloty i skakali komandosi. Myśmy tam się kręcili. Dostaliśmy od wojska suchary i kawę w kostkach. Pamiętam jak wydarzył się wypadek czołgu, który zatrzymał się na tamie promowej. Zgasł silnik a obsługa czekała do końca manewrów…
Potem przyszli nafciarze i wynaleźli ropę naftową. Wybudowano na stacji kolejowej ogromne zbiorniki i pompy, którymi ściągano ropę z całej gminy. Potem ładowano na wagony – cysterny i wysyłano do Krosna nad Wisłokiem do przerobu. Naftociągi działały na moją wyobraźnię. W małym Pomorsku oczami wyobraźni widziałem mały Kuwejt. Ale to wszystko się skończyło. Nafciarze zaczopowali otwory w ziemi do dzisiaj jednak działają 2 kopalnie w Kijach i Pomorsku na stacji. To już 40 lat funkcjonowania wydobycia na prawej stronie Odry.
W międzyczasie wybudowaliśmy świetlicę, gdzie z pomocą nauczycieli graliśmy sztuki teatralne i marzyliśmy o wydobyciu się w przyszłości z tego podzielonogórskiego grajdołu. Naszą wyobraźnię poruszało kino objazdowe. Aktorki (szczególnie włoskie) pamiętam do dzisiaj (Lolobrigida, Sophia Loren)
Z Dankiem jeździliśmy zimą na łyżwach po zalanych łąkach aż do mostu kolejowego a czasami i dalej. Te długie trasy robiliśmy na wyczynowych panczenach,które nam dał wuefista już w liceum ogólnokształcącym w Sulechowie. Zimy wtedy były solidne do minus 20 stopni Celsjusza a Odra zamarzała w całości. Tuż po wojnie gospodarze jeździli saniami konnym do Zielonej Góry po lodzie. Kompletny brak wyobraźni.
Pamiętam walkę z powodzią w 1987 roku w zimie. Tony trotylu wyrzuciły helikoptery w okolicach mostu kolejowego Pomorsko. Kry łamały drzewa i wysuwały się na wał przeciwpowodziowy. Od zawsze na Odrze pływał prom zarówno w Pomorsku, jak i w Brodach. Były to katamarany wyremontowane po wojnie przez złote ręce młodszego i starszego pana Majdry. Różniły się tylko masztami trzymającymi na linie, w toni Odry. Poza pracownikami zielonogórskich fabryk promami pływało około 300 krów na pastwiska. Było ciekawie Mady uprawiano z należytą solidnością. Pole ciotki Kaśki Jaroszowej – tej z Kanady, dawało najlepsze plony pszenicy wśród wszystkich gospodarzy. Ja zawsze oczekiwałem na młockę u wuja Stacha Szczepuły. Nic nie robiłem, ale szynka od Wicka z Legnicy firmy „Krakus” w latach 60-tych robiła za cymes. Matka zawsze przynosiła kawałek do chleba. Kto dzisiaj pomaga sąsiadowi w pracach polowych? Sąsiad oddał pole za rentę i kupuje mleko UHT w sklepie i nie utrzymuje działki. To se nie wrati. Wybudowaliśmy pod dowództwem pana Zdzisława Kozubala basen pływacki obok pałacu. Formalnie dla kolonii z Żarowa – nieformalnie także dla dzieci ze wsi. Stanisław Urban był gospodarzem i ratownikiem zarazem. „Nie bojsia” z jego ust i sztuczki karciane to była specjalność i nasze codzienne beztroskie życie.
Jan Franciszek Jarosz